Życie z zapachem w tle

Ludzkie zmysły pozawalają na odbieranie najrozmaitszych bodźców.

Przyjęło się uważać, że najważniejsze nasze „okna na świat” to wzrok i słuch. Dotyk i smak są jakby mniej cenne, a węch? O, bez niego można się zupełnie dobrze obejść.

Nie zgadzam się z tym poglądem! Przecież to właśnie dzięki powonieniu, docierają do nas sygnały, które ostrzegają przed niebezpieczeństwem, dają zadowolenie, radość, wywołują najróżniejsze reakcje organizmu. I właśnie temu trochę niedocenionemu zmysłowi, pragnę poświęcić moje wspomnienia.

Przeszłość wraca do mnie często delikatną falą zapachu, ulotną chwilą, pogrzebaną głęboko w zakamarkach pamięci. Zawsze mnie zaskakuje, że coś tak nieuchwytnego ożywia miejsca, osoby, zapomniane od dawna sytuacje. Jak to możliwe, by kilkanaście rozpylonych w powietrzu wonnych cząsteczek potrafiło tak wiele sprawić.

Bywa, że sama myśl o zapachu towarzyszącym jakiemuś wydarzeniu powoduje, że wszystko jak żywe staje przed oczyma. Wystarczy przymknąć powieki i dać się ponieść wyobraźni, by znowu znaleźć się... wtedy.

            * Idę zamyślona ulicą Reymonta w moich Skierniewicach, układając sobie plan zajęć na popołudnie, gdy nagle do mojego nosa dociera woń świeżo skoszonej trawy. Moje myśli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wracają do niewielkiego placyku u zbiegu Jagiellońskiej i Żwirki, nazywanego „spalonki”, gdzie jako nieduża dziewczynka często bawiłam się z innymi dziećmi.

Leżę na plecach. Ze wszystkich stron otacza mnie wyrośnięta, miejscami podsuszona letnim upałem trawa. Leniwie spoglądam jak po błękitnym niebie płyną pulchne, różnokształtne obłoki, czuję ciepłe promienie słońca. Jest spokojnie i cicho. Dzieci zmęczone hasaniem umilkły. Poukładały się na trawie, gniotąc ją bez miłosierdzia, niektóre nawet drzemią. Brzęczą roje owadów. Zrywam źdźbło i przygryzam zębami. Jest twarde i słodkawe.

* Innym razem wolno idę wąską miedzą prowadzącą wśród pól do ulicy „za browarem”, teraz to ulica Reymonta. Wokół rozciągają się pola pełne żółtego kwiecia. Owiewa mnie niezwykła słodycz i widzę, jak kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, szłam z Mamą wśród takich łanów. Dzień chylił się ku zachodowi. Słońce płonęło tuż nad horyzontem. Rosa delikatną mgiełką osiadała na roślinach, wzmagając ich cudowny aromat.

- Mamusiu, co tak pachnie? – pytam szeptem, jakbym bała się, że mój głos spłoszy ten niezwykły zapach.

         - To łubin! Łubin! - Mama ściska moją rękę - to najpiękniejszy zapach na świecie, zapamiętaj córeczko!

* W wielkim markecie na Widoku, krążę między półkami pełnymi kosmetyków. Oglądam kolorowe etykietki, zdejmuję nakrętki, wącham.... I nagle woń jednego z dezodorantów przenosi mnie do perfumerii.

Perfumeria! W moim miasteczku, w Rynku, były dwa takie sklepiki. W obu stały stare, zwaliste lady i półki sięgające aż pod sufit. Wypełniały je szklane naczynia podobne do pękatych butli. Na każdym widniał czarny napis. Zawierały jakieś tajemnicze płyny.

W jednym z tych sklepików za ladą stał antypatyczny starszy pan, burkliwy i wciąż jakby z czegoś niezadowolony. Za to w drugim, uśmiechała się prześliczna pani, delikatna i pełna wdzięku. Wskazaną przez klientkę butlę delikatnie ujmowała wypielęgnowanymi paluszkami i przelewała przy pomocy maleńkiego lejka część jej zawartości do specjalnego naczyńka z podziałką. Dużo później dowiedziałam się, że to była menzurka. Potem ostrożnie napełniała tym płynem przyniesiony przez klientkę mały flakonik. W całym sklepiku zaczynało pięknie pachnieć, bowiem w tych słojach były perfumy!

Ja przychodziłam tam po coś całkiem innego. Kiedy nadchodziły święta Mama zabierała się do pieczenia ciasta. Wysyłała mnie wówczas do owej perfumerii po „zapach” czyli po rum lub arak. Bardzo chętnie tam chodziłam. Lubiłam to eleganckie wnętrze, miłą panią, ale nade wszystko prawie bajkową atmosferę i cudowne wonie, jakie wisiały w powietrzu. Pachniało dalekim światem. Można było puszczać wodze fantazji i odpływać na egzotyczne wyspy, lub sunąć po gładkiej posadzce sali balowej, wypełnionej wytwornym towarzystwem. Nieraz w kinie widziałam takie obrazy, a tu w perfumerii uzupełniał je wspaniały zapach.

* Z zapachem perfum wiąże się także bardzo przykre dla mnie wspomnienie. Mama miała siostrę, starszą ode mnie zaledwie o dziesięć lat. Spędzałyśmy razem dużo czasu. Marysia była chora, więc nie zatrudniano jej do  domowych prac. Chodziła ze mną na spacery, uczyła czytać, opowiadała bajki, szyłyśmy sukienki dla lalek. Była moją stałą towarzyszką zabaw. Kiedy zmarła, miałam jedenaście lat i dokładnie pamiętam moją rozpacz, żal i bunt. Pamiętam jak stałam przy trumnie i przez łzy patrzyłam na jej śliczną twarz, białą atłasową suknię i wianuszek na czarnych wijących się włosach. Leżała nieobecna, inna, jakby obca.

Wokół trumny stały kwiaty, ale że był to mroźny styczniowy dzień, nie było ich zbyt wiele. Przeważały rośliny doniczkowe, a te jak wiadomo na ogół nie pachną. Mama skropiła je delikatnie taniutkimi perfumkami o nazwie „Poemat”, lubianymi i przez Mamę, i przez Marysię.

Od tego czasu subtelny i miły zapach „Poematu” kojarzył nam się z bólem i rozpaczą, przywoływał nasze nieszczęście i smutny obraz Marysi. Nigdy więcej „Poemat” nie był używany w naszym domu, a jeśli gdzieś poczułyśmy przypadkiem jego powiew, do oczu napływały bolesne łzy.

* A jakimż intensywnym zapachem witała mnie po wakacjach szkoła! Pamiętam, jak tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego szłam, by zapisać się do kolejnej klasy w mojej szkole nr 1 mieszczącej się przy ulicy Mickiewicza. Zawsze bardzo to przeżywałam. Żal mi było wakacji, swobody i zabaw z koleżankami. Kiedy jednak wchodziłam do pustej szkoły, gdzie panowała niezwykła cisza, ogarniał mnie jakiś dziwny nastrój. Panie nauczycielki siedziały w korytarzu, przy niewielkim stoliku zapełnionym papierami i starannie wpisywały nasze nazwiska do specjalnych list. Było odświętnie i całkiem inaczej ubrane.

A do tego cały budynek pachniał pyłochłonem. Tak nazywano czarne mazidło pokrywające drewniane podłogi. Śmierdział ten pyłochłon okropnie, coś jak ropa naftowa lub jakieś inne paskudztwo! Aż kręciło w nosie! Dokąd deski podłóg nie wchłonęły tego „czernidła”, trzeba było chodzić ostrożnie, bo było ślisko i tylko chłopcom to nie przeszkadzało. Ślizgali się na zewnętrznych krawędziach butów niczym na łyżwach, podłogę traktując jak lodowisko. Dziewczynom bardzo podobały się te  popisy.

Oprócz pyłochłonu tego dnia pachniało coś jeszcze! W szkolnym sklepiku w wielkich stosach leżały nowe podręczniki. Można je było dotknąć, obejrzeć, kupić. Wydzielały intensywną woń farby drukarskiej, kusiły tajemnicą, zawierały przecież tyle nowych wiadomości! Brałam je do rąk ostrożnie i z szacunkiem!

Kiedy wspominam moją „podstawówkę”, zawsze z odległej przeszłości napływa charakterystyczny zapach pyłochłonu pomieszany z zapachem farby drukarskiej.

* Nowe książki pachniały nowością, a inne, nienowe? Wydzielały trudną do określenia słowami woń starego papieru. Była ona szczególnie intensywna w bibliotekach. Dwie z nich, pełniły w moim dzieciństwie bardzo ważną rolę, a mianowicie szkolna i parafialna. Czytałam zachłannie, więc często do nich chodziłam.

Biblioteka szkolna mieściła się w niezbyt dużym pomieszczeniu, do którego wchodziło się wprost z podwórka. Naprzeciw drzwi było wysokie nigdy nie otwierane, zakratowane okno, a wzdłuż ścian stały półki wypełnione książkami. obłożonymi w szary papier. Na grzbiecie każdej widniał, wypisany dużymi cyframi, numer katalogowy. Pomieszczenia nigdy nie ogrzewano, więc panował w nim chłód. Zimą było tam wprost lodowato.

Kiedy wchodziłam do biblioteki i owionął mnie charakterystyczny zapach, moja wyobraźnia zaczynała pracować. Wydawało mi się, że wkraczam do magicznego miejsca, w którym roi się od tajemnic. Przymykałam oczy i widziałam mnichów stojących przy wysokich pulpitach i przepisujących ręcznie stare księgi, albo ciemnawą komnatę w ogromnym zamku, pełną opasłych manuskryptów.

Bibliotekę prowadziła pani Nowakowa, nasza polonistka i wychowawczyni mojej klasy. Pozwalała uczniom szperać, szukać i wybierać książki według upodobania i potrzeb. Miała mnóstwo zajęć domowych, więc często wychodziła z pracy wcześniej, a bibliotekę zostawiała pod opieką moją i Zosi, mojej koleżanki z klasy. To było dla nas nie lada wyróżnienie. Wymieniałyśmy uczniom książki, obkładałyśmy je w nowy papier, czułyśmy się dumne i odpowiedzialne. Obcowanie z taką masą książek, a nawet samo przebywanie w tym pachnącym nimi pomieszczeniu sprawiało mi ogromną przyjemność. Na zakończenie szkoły podstawowej dostałam od pani Nowakowej album o Tatrach, z podziękowaniem za pomoc w prowadzeniu biblioteki. Mam tę książkę dotychczas.

Biblioteka parafialna była czarodziejskim wprost miejscem. Mieściła się w dwóch pomieszczeniach jednego z najstarszych domów w mieście, na Senatorskiej. Wybudowany w 1781 roku, był wcześniej plebanią. Potem, kiedy na początku XX wieku wzniesiono dla księży nowy, obszerny budynek, w starym znalazła miejsce kancelaria parafialna i biblioteka. Już samo wejście do tego budynku było niezwykłe. Wielką, głośno szczękającą klamką otwierałam ciężkie stare drzwi z metalowymi okuciami i wkraczałam w inny świat. Ogarniał mnie zapach starych murów, małe okna przepuszczały skąpe światło i wszędzie pachniały książki. Stały w równych szeregach na półkach, leżały na stołach, krzesłach, nawet na podłodze.

Dobrym duchem tej biblioteki był ksiądz Jerzy Miecznikowski – mój katecheta. Często można Go było tam spotkać i choć wymianą książek zajmowała się miła, starsza pani, to jednak ksiądz nieraz pomagał mi wybierać, doradzał, polecał coś ciekawego. Przynosiłam do domu powieści Sienkiewicza, Kraszewskiego, Rodziewiczówny i jeszcze wielu innych autorów, i natychmiast zagłębiałam się w lekturze. Nic nie mogło mnie od niej oderwać.

* Droga z mojej „podstawówki” wiodła tuż obok browaru. Przed wojną był własnością pana Strakacza. Produkowano w nim niezłe ponoć piwo. Po wojnie został jak wiele innych zakładów upaństwowiony. Stopniowo chylił się do upadku, aż wreszcie całkiem go zamknięto. Jednak na początku lat pięćdziesiątych pracował jeszcze pełną parą.

Co jakiś czas wypuszczano z niego cuchnące ścieki produkcyjne do płynącego obok strumyczka. Ten strumyczek wpadał kilkadziesiąt metrów dalej do rzeki . Fetor unosił się nad całą jego długością. Gdy wracałyśmy z koleżankami ze szkoły, już z daleka do nas docierał. Chcąc jak najkrócej wąchać to paskudztwo, nabierałyśmy duży haust powietrza, zatykałyśmy nosy i biegłyśmy co sił w nogach, by jak najszybciej minąć tę smrodliwą okolicę, a potem głośno wołałyśmy, że w browarze znowu „zupa pomidorowa skwaśniała”! Na szczęście, nie co dzień browar raczył nas taką „przyjemnością”.

* Kiedy byłam w siódmej klasie pani „od polskiego” zorganizowała nam wyjazd do Warszawy, na Zemstę Fredry, wystawianą w Teatrze Polskim. Było to dla nas wielkie przeżycie, ale to zupełnie inna historia.

Dobrze pamiętam drogę powrotną. Z jakiejś przyczyny musieliśmy wysiąść z pociągu w Żyrardowie i tam czekać na inny. Było ciemno i zimno, chciało nam się spać. Oczekiwany pociąg długo nie przyjeżdżał. Chodziliśmy więc po peronie w tę i z powrotem, a wokół nas wisiała cuchnąca chmura, wydzielana jak się później dowiedziałam przez żyrardowską gorzelnię. To było nie do wytrzymania! Przy tym odorze ścieki z naszego browaru miały prawie miły zapach.

Żyrardów kojarzył się ludziom z produkcją lnianych tkanin, z prężnym ośrodkiem przemysłowym, a mnie aż do dziś tkwi w głowie tamta chłodna noc i obrzydliwy, zapierający dech w piersiach odór.

* Każdy wie, jak ważny jest zapach spożywanych potraw! Czasem, gdy mój nos zaatakuje katar i całkiem tracę węch - jedzenie jest pozbawione smaku i nie sprawia mi żadnej przyjemności jakbym jadła przysłowiową trawę. Wiadomo dlaczego tak jest - bo nie pachnie!

Jako dziecko byłam okropnym niejadkiem. Mama bardzo nad tym ubolewała i starała się, w miarę swoich skromnych możliwości finansowych, zapewnić mi jak najsmaczniejsze jedzenie. Kusiła różnymi smakołykami, a ja godzinami potrafiłam siedzieć nad talerzem zupy, wciąż wynajdując w niej jakieś wady. Świętego mogłam tym marudzeniem wyprowadzić z równowagi.

Było jednak kilka potraw, które lubiłam. Na przykład – baleron! To co sprzedawane jest obecnie pod tą nazwą to jakaś marna namiastka. W moim dzieciństwie, kiedy nadchodziły święta, bo baleron jadłam dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, to było odpowiednio doprawione mięso, całe szczelnie schowane i zaszyte we „flaku”. Mama mówiła, że to był pęcherz. Tuż przed wigilią w dużym garnku gotowała baleron na „małym ogniu”. Trwało to odpowiednio długo, a zależało od wielkości baleronu (na każdy kilogram trzeba było przeznaczyć jedną godzinę, jeśli więc baleron ważył dwa kilogramy, gotowany był dwie godziny). Zostawał w tym roztworze, a kiedy ostygł, czyli dopiero następnego dnia, Mama wyjmowała go na duży talerz, a potem z namaszczeniem, odkrawała pierwszy plaster. To wystarczało, by w całym mieszkaniu rozszedł się zapach!!! Młodzi ludzie nie mają teraz nawet bladego pojęcia, bo skąd mają mieć, jak taki baleron pachniał! Niestety, zazwyczaj był gotowy do jedzenia w wigilię, a jak wiadomo obowiązywał wtedy surowy post i podrażniony apetyt, musiał się zadowolić samym zapachem.

No i lubiłam bułkę z „pasztetówką”. Małą dobrze wypieczoną „kajzerkę”, przecinało się na dwie części, grubo smarowało pachnącą, bardzo smaczną pasztetówką, składało się te połówki ze sobą i jadło, jadło, jadło.... To było pyszne!

Lubiłam także ciastka! Pamiętam sklepik nazywany przez mieszkańców cukiernią „U Kota”, gdzie sprzedawano ciastka wypiekane na miejscu. Ich aromat czuło się już przed wejściem. Wewnątrz mieszanina zapachów miała takie stężenie, że trzeba było przełykać co chwila ślinkę, żeby móc powiedzieć jakie ciastko się wybrało. Wanilia, cynamon, goździki, rum, arak, kandyzowane owoce, wszystko wydzielało oszałamiające wonie. A z sali za sklepikiem, będącej czymś w rodzaju kawiarni, docierała woń kawy i wina, więc unoszący się w ciastkarni zapach zyskiwał dodatkowy bukiet. Nie chciało się stamtąd wychodzić. Mieścił się ten miły sklepik w budynku przy ulicy 22 Lipca, teraz Konstytucji 3 Maja. Jest tam obecnie, zdaje się, sklep z częściami do samochodów.

Wiele lat później, doczekaliśmy czasów, kiedy na półkach sklepowych „oczy cieszyły” jedynie ocet i musztarda, a mięso można było kupić wyłącznie na specjalne kartki żywnościowe, oczywiście po odpowiednio długim oczekiwaniu w kolejce. Przeciętnej osobie, jeśli nie była ciężko pracującym „fizycznym”, przysługiwało na miesiąc dwa i pół kilograma jakiejś chabaniny, w tym siedemdziesiąt deka kości wołowych. Wiadomo, że Polak potrafi, więc i z tą "zmorą" jakoś sobie radził. Były osoby pokątnie handlujące mięsem, czyli przysłowiowe „baby z cielęciną”, ale także co zaradniejsi rodacy kupowali świnkę wprost u rolników, czasem całą, a czasem połowę lub „ćwiartkę”.

Taką masę mięsa trzeba było jakoś zagospodarować, przetworzyć. Słoninę topiło się na smalec, a mięso domowym sposobem konserwowało w słojach, no i oczywiście robiło się szynki! Trzeba było najpierw mięso zapeklować, to znaczy trzymać kilka dni w specjalnym roztworze, potem „sznurowało się” je dokładnie, czyli ciasno obwiązywało specjalnym sznurkiem, a potem wiozło do kogoś kto miał wędzarnię. Najczęściej była to spora metalowa beczka i w niej właśnie, w dymie z tlących się szczap, koniecznie pochodzących z drzew owocowych, a najlepiej z wiśni, szynka nabierała odpowiedniego wyglądu, smaku i zapachu.

Zapach!!! To słowo nie jest w stanie oddać aromatu, wypełniającego mieszkanie, kiedy szynka znowu tu się znalazła Zazwyczaj była jeszcze ciepła, a wokół unosiła się kwintesencja zapachów, koncert woni! To było pachnidło, które wprowadzało człowieka w błogostan!

* Ogień jako taki, nie ma zapachu. Pachnie jednak wytwarzający się w czasie spalania dym. Czasem miły i aromatyczny, jak na przykład obłoczek wydzielany przez tlące się kadzidło, owiewający ołtarz w czasie majowego nabożeństwa i rozchodzący się po całym kościele. Czasem jest dokuczliwy, wyciska łzy z oczu, drażni gardło, przesłania widoczność.

W moim dzieciństwie nie było w mieszkaniu kaloryferów, ani gazu. Do gotowania potraw i ogrzewania pomieszczeń służyły piece, kuchnie, piecyki, „kozy” itd. Wcześnie nauczyłam się ogień rozpalać i w ciągu dnia podtrzymywać, no i gotować jakieś potrawy na kuchni węglowej. Jednym słowem ogień był moim stałym towarzyszem, byłam z nim „na ty”. Wtedy nie było w tym nic nadzwyczajnego. Tak samo było u babci, u sąsiadów i znajomych. Bardzo lubiłam, zwłaszcza w długie listopadowe wieczory słuchać tajemniczej mowy ognia. Skwierczał, dudnił, popiskiwał, czasem strzelił niespodziewanie jakiś okruch materiału wybuchowego, który   dostał się do węgla w czasie wydobycia.

Od ognia rozgrzewała się blacha, czyli wierzch kuchni. I to właśnie na tej blasze robiłam różne eksperymenty. Rzucałam skórki z jabłka, które   rumieniąc się przepięknie pachniały. Piekłam płaskie placuszki z ciasta zagniatanego przez Mamę na makaron. Zrumienione, były chrupiące i pyszne, i miały piękny zapach. Nazywaliśmy je macą choć z prawdziwą macą nie miały nic wspólnego.

Nieraz, dla żartu, sypnęłam na kuchnię szczyptę cukru. Kryształki topiły się, brązowiały i bardzo przyjemnie pachniało w całym mieszkaniu.

A już kiedy Mama rozkładała na kuchennej płycie grzyby, żeby je ususzyć, to była prawdziwa bomba zapachowa. Pachniało nie tylko w mieszkaniu, ale i na podwórku. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że grzybobranie było udało.

* Z zapachami, o których chcę teraz wspomnieć, nie spotykam się już od bardzo dawna. Zmieniły się czasy i pewno niewiele ludzi już to pamięta.

Pierwszy - związany jest nieodłącznie z żołnierzami. W naszym mieście po carskich czasach pozostały wielkie koszary. Po II wojnie stacjonowały tu dwie jednostki. W jednej żołnierze nosili okrągłe czapki z żółtymi otokami, na tych mówiliśmy kanarki, w drugiej otoki były czerwone, więc oczywiście były to pomidory. Ale to nie ma nic do rzeczy.

W tamtych czasach żołnierze dostawali   przepustki, upoważniające do wyjścia poza koszary. Spacerowali więc po ulicach, po deptaku, czasem szli do jedynego
w mieście kina. Nawet po ciemku było wiadomo, że zbliża się żołnierz, a to za sprawą woni, jaką wydzielały żołnierskie mundury. To był jakiś koszmarny aerozol stęchlizny pomieszanej z zapachem rzadko pranych rzeczy osobistych i okryć. Biedni chłopcy nie dość, że mieli głowy ogolone „na pałę”, okropnie hałasowali buciorami z gwoździami na podeszwach, to jeszcze towarzyszył im ten przykry zapach.

Drugi - poczułam jako sześciolatka, gdy poszłam z Mamą do szpitala odwiedzić panią Henię, Mamy koleżankę, która właśnie urodziła córeczkę. Wówczas nie było przepisów zabraniających odwiedzin oddziału położniczego, który mieścił się w budynku obecnego oddziału laryngologicznego. Nawet małe dzieci mogły tam wejść. Jak przez mgłę widzę uśmiechniętą twarz pani Heni i leżącego obok niej paskudnego, pomarszczonego noworodka, zamiast obiecywanej przez Mamę ślicznej dziewuszki. Ale za to dobrze pamiętam zapachy, które dopiero po jakimś czasie umiałam nazwać, to znaczy woń eteru, chloraminy, mleka i zasiusianych pieluch. Wszystko to razem tworzyło dla mojego dziecięcego nosa dawkę uderzeniową. To nie było miłe.

* Nie sposób pominąć w tych wspomnieniach zapachu świeżo wywietrzonej pościeli. W naszym miasteczku przeważały domy parterowe, więc panie domu nie mając balkonów, musiały radzić sobie inaczej niż obecnie.

Mama, podobnie jak inne sąsiadki, wystawiała na podwórko cztery krzesła i ustawiała   je tak, by zabezpieczały pierzyny przed osunięciem się na ziemię. Najpierw ściągała poszewki z poduszek i powłokę z pierzyny, po czym
układała wszystko na tych krzesłach. Powstawała wielka czerwona piramida, bo wszystkie pierzyny i poduszki taki właśnie miały kolor. Od wczesnego ranka słońce przypiekało tę „górę”. Mama co jakiś czas odwracała poduchy, żeby świeże powietrze i promienie słońca dotarły do wszystkich zakamarków, a wnosiła pościel do mieszkania dopiero pod wieczór, zawsze jednak „zanim rosa zacznie padać”, czyli przed zachodem słońca. Najczęściej nie zakładała od razu na pierzynę czystego obleczenia, więc spałam w tych czerwonych pachnących puchach. I to jak spałam! Pościel pachniała świeżością, Mama mówiła, „wiatrem” i szeleścił siennik wypchany nową słomą, która też pięknie pachniała. Było inaczej, jakoś odświętnie. Niestety następnego dnia wszystko wracało do normy. Miły czerwony inlet pokrywała nakrochmalona bielizna pościelowa, która tłumiła cudowny zapach wygrzanych słońcem poduch.

* Mnóstwo zapachów niosło zawsze ze sobą, podobnie zresztą jak obecnie Boże Narodzenie. Czy to jednak dziecięcy nos był bardziej wrażliwy, czy naturalne świąteczne produkty miały   intensywniejszy aromat, nie wiem. Wiem jednak, że to były niezwykłe wonie, o wiele sugestywniejsze niż teraz.

Na przykład choinka, choćby najmniejsza, zawsze była prawdziwym drzewkiem, przywiezionym wprost z lasu, które w cieple płynącym od kuchni wydzielało niezwykły zapach. Mama wstawiała choinkę do wielkiego gara wypełnionego ziemią, można ją było podlewać, więc dosyć długo cieszyła domowników. Ubieranie drzewka zaczynało się od zawieszania jabłek, które obciążając gałązki formowały odpowiednio jego kształt. Jabłka były niewielkie
i zawsze czerwone, czekały na święta, przechowywane pieczołowicie w jakimś pudle, by nie zepsuły się i nie zwiędły, no i żeby dzieciarnia ich nie pozjadała. To były ostatnie jabłka z jesiennych zbiorów. Jakiż miały cudowny aromat!

Następnie wieszane były cukierki w błyszczących papierkach, orzechy owinięte w cynfolię, trochę własnoręcznie przygotowanych zabawek, łańcuchy, pieczołowicie sklejane z kawałków kolorowego papieru, na koniec przypinało się lichtarzyki z umieszczonymi w nich choinkowymi świeczkami. Gdy świeczki zapłonęły, trzeba było bardzo uważać, by nie spłonęła od nich cała choinka, a nawet i mieszkanie.

Zapach choinki mieszał się z innymi i tworzył niezwykłą woń, na zawsze kojarzącą się z tymi pięknymi Świętami. Pachniał pasztet, wspomniany wcześniej baleron, grzyby, kiszona kapusta, smażona ryba, no i oczywiście świeżo zapastowana podłoga. Ta mieszanina woni przyprawiała o zawrót głowy i tworzyła niezwykłą świąteczną atmosferę. Gdzie te czasy?

Czy dzisiejsze Wigilie przygotowywane w wielu domach pośpiesznie i przy jak najmniejszym nakładzie pracy, mogą dorównać tamtym? Czy plastikowa choinka ubrana szklanymi bombkami, rozświetlona dziesiątkami elektrycznych lampek, pierogi kupione w supermarkecie i ciasto z zakładu cukierniczego, pozostawią w pamięci dzisiejszych dzieci wspomnienia podobne do moich? Czy zapadnie im w pamięć zapach, wciąż obecnie dostępnych na rynku pomarańcz i cukierków czekoladowych, które jadłam tylko raz w roku, właśnie w Boże Narodzenie?

Nie da się już chyba przywrócić dawnych zapachów, tak jak nie będzie się znowu używać gęsiego pióra i inkaustu do pisania, czy kamiennych żaren do mielenia ziarna na mąkę.

Czas płynie nieubłaganie! Świat pędzi do przodu na złamanie karku! Nie pomoże roztrząsanie dawnych przeżyć. Nauka i postęp techniczny wymuszają przecież, oprócz innych, także zmiany obyczajowe.

Już starożytni mówili: tempora mutantur et nos mutamur in illis, czyli czasy się zmieniają, a my z nimi.

I na to niestety nie ma rady!

Ni z tego ni z owego, wspomnienia o życiu z zapachem w tle zakończyły się jakimiś pseudofilozoficznymi dywagacjami. A może te wspomnienia były tylko pretekstem do napisania właśnie tych ostatnich zdań?

Wspominała Wiesława Maciejak – skierniewiczanka, która jest uczuciowo związana ze swoim miastem, a wszystko co opisała działo się właśnie tu.

 

Zapach grilowanych szaszłyków corocznie towarzyszy podczas Święta KOiW