Żywot maszyny do szycia

Żywot maszyny do szycia

 Szłam wolno ulicą. Pod powiekami czułam cisnące się łzy.

 Trzydzieści złotych, trzydzieści złotych, powtarzałam szeptem.  Równowartość kilograma wędliny! Taką wartość ma dla kupca nasza maszyna do szycia?

Była z nami ponad siedemdziesiąt lat! Dzięki niej mojej rodzinie udało się przetrwać niejeden kryzys!  Trudno uwierzyć, że w pewnych okolicznościach przedmiot staje się dla człowieka  bliski niczym członek rodziny. Jak mogłam pomyśleć o jej sprzedaniu! Jak mogłam?  Co by na to powiedziały Babcia i Mama?

Szłam smutna, noga za nogą i nagle wydało mi się, że słyszę głos Babci snujący opowieści o bardzo dawnych czasach, czyli o latach trzydziestych  ubiegłego wieku.

Marianna Szymaniak - BabciaFranciszek Szymaniak 1984 -1937 DziadekW owych czasach Babcia i Dziadek żyli z  czwórką dzieci, w naszym niewielkim miasteczku, spokojnie i w miarę dostatnio. Babcia zajmowała się domem, a  Dziadek pracował „przy  kolei” jako robotnik. Przez sąsiadów uważani byli za szczęśliwców, bo kolejowy etat zabezpieczał im całkiem znośną egzystencję. Ba, stanowili swego rodzaju elitę wśród bezrobotnych i biednych sąsiadów.

Myśleli często jak przygotować dzieci do dorosłego życia. Postanowili jedną z córek wyuczyć na krawcową. Zaczęła więc Babcia kombinować jak zdobyć, niezbędną przecież dla krawcowej, maszynę do szycia. Dowiedziała się, że w jednym ze sklepów można ją kupić na raty. Z typową dla niej energią przystąpiła do realizacji swego planu.

Długo musiała przekonywać oszczędnego do przesady   Dziadka, do wydania ogromnej jak na owe czasy sumy pieniędzy. Tłumaczyła, że warunki kupna są bardzo korzystne, raty można spłacać przez cały rok, że dadzą sobie z tym radę! Nie wiem jakich jeszcze argumentów używała, dość, że Dziadek,  jak zwykle zresztą, ustąpił i zakupu dokonano.

Maszynę wniesiono do mieszkania z wielką pompą i jako najcenniejszą rzecz, ustawiono w najparadniejszym i najwidniejszym miejscu, czyli pod oknem.

 Babcia szczęśliwa i uśmiechnięta, krążyła wokół  niej ze szmatką w ręce i ścierała niewidoczne pyłki. Dzieci miały przykazane niczego nie dotykać. Jednym słowem rodzinna „świętość”.

Wszyscy byli tym zakupem podekscytowani. Dziadek, bo wydanych pieniędzy  starczyłoby na dwie, a może nawet trzy krowy, Babcia, bo jako pierwsza w całym wielkim podwórku, stała się właścicielką takiego wspaniałego urządzenia, dzieci, bo godzinami mogły  patrzeć na kręcące się w maszynie kółka, wreszcie sąsiadki, trochę zazdrosne,  ale i ciekawe jak też to dziwo działa. Myślę, że było trochę jak w filmie „Skrzypek na dachu”, gdy biednego krawca, któremu  szczęśliwie udało się nabyć przechodzoną maszynę do szycia,  odwiedzali krewni i sąsiedzi, by uśmiechając się i cmokając z zachwytu obejrzeć nowy nabytek!

Babcina maszyna była ósmym cudem świata! To był najnowszy typ! Babcia rzucając spod oka przeciągłe spojrzenie, obwieszczała wszystkim triumfującym tonem, że to jest maszyna bębenkowa, a nie czółenkowa, co słuchacz przyjmował z szacunkiem, choć najczęściej nie miał zielonego pojęcia, na czym ta różnica  polega.

 Podstawę maszyny stanowiły zgrabne metalowe nogi, które dzięki ażurowej budowie, przypominającej oka rybackiej sieci, wyglądały lekko i ładnie. W połowie wysokości łączyło je coś na kształt mostka, w który wkomponowane były litery tworzące duży i wyraźny napis: SINGER. Na samym dole  znajdował się pedał. Osoba szyjąca stawiała na nim obie stopy i przyciskając je na przemian lekko kołyszącym ruchem, uruchamiała wielkie koło  napędzające cały mechanizm. To „pedałowanie” wcale nie było takie łatwe. Jeśli poruszało się pedałem nieprawidłowo, maszyna szyła nierówno, zatrzymywała się i rwała nici.

Na tej mocnej konstrukcji oparty był drewniany blat, a na nim, najważniejsza część maszyny - główka. Była czarna i lśniąca. Ozdabiały ją złociste, grawerowane detale i różne napisy. Miała mnóstwo przycisków, „dynksów” kółek, kółeczek i otworków.  Po skończonym szyciu główkę przykrywało się drewnianym pudłem, o zmyślnie wygiętym kształcie.

Babcia, która dotychczas ręcznie szyła bieliznę i sukienki dla córek i siebie, a nawet koszule dla męża, teraz korzystając z tego cudu techniki, mogła zaoszczędzić  mnóstwo czasu. Obsługa maszyny nie sprawiała jej kłopotu.

Wkrótce okazało się, że krawcową zostanie najstarsza  z córek, bo  ma niewątpliwe zdolności do szycia, a z maszyną radzi sobie nie gorzej od matki. Stało się to prędzej, niżby  ktokolwiek mógł przypuszczać.

Zmarł Dziadek. Zawsze był bardzo silnym człowiekiem. Kiedy zaczął narzekać na uporczywe bóle żołądka, Babcia gotowała mu lekkostrawne jedzenie i kurowała domowymi środkami. Któregoś dnia stracił przytomność. Na noszach zaniesiono go do pobliskiego szpitala. Przeprowadzono operację. Niestety nie udało się go uratować.  Przeżył zaledwie pięćdziesiąt trzy lata.

Babcia została z czwórką dzieci i nader skromną emeryturą, wystarczającą ledwo na opłacenie czynszu.
O zdobyciu jakiejkolwiek stałej pracy nie mogła nawet marzyć. Imała się każdego dorywczego zajęcia. Najmowała się do prania i  sprzątania. Jednak mimo usilnych starań, nie mogła zapewnić  córkom życia na dotychczasowym poziomie. Niewielkie oszczędności topniały w zastraszającym tempie.  Do domu Babci zaczęła zaglądać bieda. I wtedy okazało się, jakim mądrym posunięciem był zakup maszyny! Jaki to skarb!

Helena Grabowska z d. Szymaniak - MamaO dalszych losach maszyny często opowiadała mi moja Mama, bo  to ona właśnie była tą córką mającą smykałkę do szycia.

Kiedy Dziadek umarł, Mama akurat ukończyła szkołę podstawową. Nie było pieniędzy na dalszą naukę. Widząc
w jaką popadają biedę, postanowiła spróbować zarobić parę groszy szyciem. Nie było to jednak takie proste! Do wszystkiego musiała dojść metodą prób i błędów. Na  początku było jej bardzo trudno, ale miała zręczne ręce i  wielką ochotę do pracy.

 Jedna z sąsiadek,  rozumiejąc w jak trudnej sytuacji Babcia się znalazła, chcąc jej jakoś pomóc, zaryzykowała i  powierzyła młodej, zupełnie niedoświadczonej dziewczynie nową tkaninę, zlecając uszycie nocnej koszuli.

Ba, łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić? Z bijącym sercem, powoli, wycinała Mama otwory na szyję i ręce.  Nie chciała popsuć materiału, bo przecież nowego nie miałaby za co odkupić. Po troszeczku, po kawałeczku powiększała, wykrawała, aż udało jej się jako tako dopasować wszystkie części i mogła pozszywać je na maszynie.

Wkrótce znalazła się następna chętna do skorzystania z usług Mamy. Potem kolejna.  Stopniowo zwiększała się liczba klientek, bo rozeszła się wśród znajomych wieść, że dziewczyna szyje  zupełnie nieźle, a pieniędzy za to bierze niewiele.

Dzięki maszynie do szycia firmy Singer widmo głodu zostało odegnane. Mama zrozumiała, że maszyna jest jej wielką przyjaciółką, że trzeba ją chronić i  dbać o nią, bo od niej zależy byt całej rodziny.

Z czasem młodsze siostry także włączyły się do szycia. Ich praca polegała na  wykańczaniu roboty, a więc obrzucały szwy, podszywały listwy, przyszywały guziki czy zatrzaski, służące do zapinania, nie było przecież zamków błyskawicznych. Mama kroiła,  przygotowywała przymiarki, zszywała co trzeba na maszynie, a resztę wykonywały siostry. Dzięki temu praca szła o wiele szybciej.

Kazimierz Grabowski -TataI wtedy poznała mojego ojca. Był miłym, wesołym chłopakiem.  Praktykował u majstra. Po  skończonej nauce
i wyzwolinach na czeladnika miał zostać elektromonterem, czyli mówiąc prościej elektrykiem. Przypadli sobie do gustu od pierwszego spojrzenia. Spotykali się coraz częściej. Najpierw na skierniewickim deptaku, lub po niedzielnej mszy pod kościołem, na Senatorskiej, a po jakimś czasie w domu  Mamy. Tata dobrze się czuł w tym skromnym ale zadbanym mieszkanku, gdzie panowała ciepła, rodzinna atmosfera, Babcia miała oko na wszystko, a trzy młodsze córki, siostry Mamy, były wesołymi podlotkami, skorymi do śmiechu i różnych psikusów.

Pierwszego września 1939 roku, jak grom z jasnego nieba, na miasto spadły niemieckie bomby. Zginęli ludzie, było wielu rannych, szalały pożary. Mieszkańców ogarnął strach i bezsilność. Po kilku dniach do Skierniewic wkroczyli Niemcy i zaczęła się  straszna kilkuletnia okupacja.  Łapanki, wywózki do obozów, wysyłanie na przymusowe roboty do Niemiec, publiczne egzekucje, godzina policyjna. To nie była pora sprzyjająca zakochanym. Jednak młodość ma swoje prawa. Nie bacząc na otaczającą ich przerażającą rzeczywistość, rodzice wzięli ślub. Wynajęli  maleńkie mieszkanko, a najważniejszym meblem, który jako pierwszy stanął w ich gniazdku, była oczywiście maszyna do szycia.

Tata skończył swoje nauki, jednak w czasie,  kiedy  linie  przesyłające prąd były zniszczone, a mieszkania oświetlano lampami naftowymi, nie było pracy dla elektryka. Mama szyła więc nadal,  żeby zarobić na  utrzymanie matki, sióstr i.... męża.

Wiesława Maciejak z d. Grabowska ur. 1942r. mam na zdjęciu około 1 rokuPo roku, w zimny lutowy dzień, przyszłam na świat. Wraz ze mną przybyło Mamie obowiązków i wydatków.  Maszyna terkotała długo w noc, czasem do białego rana. Mimo to zarabiała bardzo niewiele. Z trudem udawało się związać koniec z końcem. Ludzie nie mieli pieniędzy, by zamawiać uszycie nowych rzeczy. Najczęściej przynosili coś do przerobienia, do przenicowania. Mamę cieszyło  gdy udało się jej zarobić choć na kupno skąpego przydziału kartkowego chleba, po który trzeba było zresztą stać po kilka godzin w kolejce.

Wreszcie wojenny koszmar dobiegł końca. W długie styczniowe noce słychać było armatnią kanonadę, Zbliżał się front, a wraz z nim radzieccy żołnierze. Wśród ludzi zaczęły krążyć opowieści jak to czerwonoarmiejcy, kiedy wejdą do miasta, będą plądrować, gwałcić i kto wie co jeszcze wyprawiać. Wielu mieszkańców postanowiło uciekać. Łatwo powiedzieć uciekać, ale jak i gdzie?

Sąsiedzi z którymi moi rodzice byli zaprzyjaźnieni, postanowili wyjechać do kuzynów na wieś. Brat sąsiada przyjechał po nich drabiniastym wozem na kołach z  żelaznymi obręczami. Zapakowali trochę pościeli i jedzenia,
i wyruszyli do małej wsi, położonej z dala od ważniejszych dróg, co dawało nadzieję, że może nie dotrze tam wojenna zawierucha.

  Między uciekinierami, ciasno  upchanymi na wozie jechała Mama, a ja siedziałam na jej kolanach. Wóz turkotał po kamienistym bruku. Mama płakała. Wtulona nosem w jej ramię, spoglądałam na mijane domy, drzewa, na konie ciągnące wóz, na smutne twarze ludzi i zupełnie nie rozumiałam co się dzieje.

Tata został w mieście, żeby pilnować i w razie  czego bronić naszego mieszkania i  najważniejszej rzeczy – maszyny do szycia. Rodzice rozstali się ze łzami w oczach. Nie wiedzieli przecież czy i kiedy znowu  się spotkają.

Chata gospodarzy była niewielka. Sień dzieliła ją na dwie części. Jedną zajmowały zwierzęta,  w drugiej żyli  ludzie. Zamiast podłogi było klepisko, a światło dzienne wpadało do środka przez jedno maleńkie okienko. W tej izbie gnieździli się i przyjezdni, i gospodarze. Gdy zapadał wczesny zimowy mrok,  zapalano lampę  tak zwaną karbidówkę, która dawała mało światła, ale za to bardzo dużo smrodu. Nocą też się świeciła. Z braku miejsca wszyscy spali na podłodze pokotem, poukładani jak śledzie w beczce, jeden obok drugiego. Gdy ktoś musiał wyjść do ubikacji nikłe światełko karbidówki pozwalało przejść między uśpionymi, nie nadeptując na głowy, ręce czy brzuchy.

Jedzono niewiele, bo gospodarze nie należeli do zamożnych, dzielili się jednak tym co mieli, czyli najczęściej garstką ugotowanych ziemniaków.

Któregoś dnia zjawił się we wsi niewielki oddział zmarzniętych i głodnych radzieckich żołnierzy. Zostali ulokowani w chłopskich chałupach, w których i bez  nich było ciasno. Kilku trafiło do naszych gospodarzy. Kiedy żołnierze zaczęli zdejmować szynele, mundury, a potem buty i onuce, kobiety ogarnął popłoch.  Na szczęście, przybyłych najbardziej interesowały „kartoszki”. Byli śmiertelnie zmęczeni, głodni  i przemarznięci. Nie w głowach im było figlowanie.

Gdy zjedli ziemniaki, kazali ugotować „kipiatok” i zaczęli raczyć się cienką herbatką. Jeden z nich widząc moje oczy, oczy trzyletniego dziecka, wlepione w rozłożone na kawałku papieru białe kostki cukru, dał mi jedną i pogłaskał po głowie. Może  zostawił gdzieś daleko swoją małą córeczkę i  dopadła go tęsknota? Kto to wie!

„Wizyta” czerwonoarmiejców nie trwała długo. Za kilka dni pognano ich dalej, na Berlin.

Po przejściu frontu Mama nie mogła już dłużej wytrzymać z dala od męża i domu. Postanowiła wracać. Niestety nie było czym jechać do miasta. Któregoś ranka, związała więc w węzełek nasze rzeczy, podziękowała gospodarzom za gościnę, wzięła mnie na ręce i pieszo wyruszyła w drogę. Było bardzo zimno. Wszystkie wojenne zimy były mroźne i śnieżne.  Szła z wielkim trudem, tym większym, że oprócz mnie dźwigała także moją siostrę, która miała urodzić się za kilka miesięcy. Podtrzymywało ją na duchu,  że każdy krok przybliża ją do wytęsknionego domu. Gdy po kilku godzinach tej drogi przez mękę, zmarznięta i zupełnie wyczerpana wreszcie do niego dotarła, otworzyła drzwi i odetchnęła z ulgą.  Wszystko było na miejscu, szczęśliwie  ani mąż ani maszyna do szycia nie ucierpieli w tym totalnym zamieszaniu.

Ja z rodzicami pod bramą parkowąDla moich rodziców zaczął się szczęśliwy czas. Tata dostał stałą pracę w „ZEMWARZE”, czyli w zakładzie energetycznym. Roboty było huk. Uruchamiano nowe linie przesyłowe i naprawiano stare. Tata dwoił się i troił, żeby jak najwięcej zarobić. Chciał by Mama wreszcie  przestała szyć, mogła zająć się domem i wychowaniem dziecka, i by nabrała sił przed czekającymi ją narodzinami nowego członka rodziny.

Alusia urodziła się latem. Mama robiąc miejsce dla dziecięcego wózka, przesunęła do kąta maszynę Singer. Obie mogły wreszcie trochę od siebie odpocząć.

Przyszła pierwsza po okupacji zima. Tata pracował ponad siły. Nie oszczędzał nadwątlonego wojenną biedą zdrowia. Przeziębił się raz i  drugi. Mama stawiała mu bańki, uważane wówczas  za najskuteczniejszy środek leczniczy.  Żal mu było tracić czasu na wygrzewanie się w łóżku. Niewyleczony szedł do pracy. Choroba kilka razy nawracała. Wreszcie kiedy uporczywy kaszel dokuczał Tacie coraz bardziej i wciąż nękała gorączka, poszedł do lekarza. Ten osłuchał go dokładnie i pokiwał ze współczuciem głową, a to co powiedział, było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Nie było wątpliwości, Tata zachorował na gruźlicę i to na wyjątkowo agresywną jej odmianę, tak zwane „galopujące suchoty”. Choroba poczyniła już znaczne postępy, zaatakowała obydwa płuca. Niestety, nie było na nią lekarstwa.

Rok 1946 był chyba najtragiczniejszy w życiu mojej Mamy. Straciła swoją małą córeczkę, a po  trzech miesiącach męża. Zbyt dużo nieszczęść spadło na młodą, dwudziestoczteroletnią kobietę. Była na granicy załamania nerwowego. Musiała wziąć się jednak w garść i ułożyć jakoś pokiereszowane życie. Trzeba było zarobić na utrzymanie. Wiedziała, że nikt jej w tym nie pomoże. Tata pracował zbyt krótko, nie należała mi się po nim żadna renta.

fot. M.RafińskaMaszyna do szycia wróciła na swoje miejsce pod oknem i znowu terkotała od rana do nocy. Jak przez mgłę pamiętam Mamę pochyloną nad igłą, lub siedzącą przy maszynie kiedy wieczorem zasypiałam, a rano budząc się widziałam to samo. I nie wiedziałam, czy Mama wstała tak wcześnie, czy wcale się nie kładła.

Na brak pracy nie narzekała. Szyła bardzo ładnie, miała wciąż świeże pomysły.  Umiała trafić w gust klientki, doradzić odpowiedni fason, spełnić każde życzenie.

A trzeba przyznać, że wymagania klientek bywały bardzo różne.  Jedne mówiły: „To już niech pani Helenka uszyje według siebie, bo ja sama nie wiem jak ta bluzka ma wyglądać”!  Inne podejrzliwie oglądały każdy szew, każdą zmarszczkę, nic im się nie podobało. Trudno było zadowolić taką osobę. Jednak gdy odbierały gotową rzecz  minę miały najczęściej zadowoloną.

Czasem przychodziły zabawne osoby, które potrafiły  rozśmieszyć Mamę i jej pomocnice. Pamiętam jak przyszła pani, zamówić modny wówczas lejbik, czyli taki luźny żakiet, z fantazyjnie pofałdowanym tyłem. Prosiła Mamę o uszycie: „takiego, no wie pani Helenka, takiego krótkiego, co teraz noszą, no, takiego lejka”, wydusiła wreszcie. Moje ciotki bardzo musiały się starać, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem, do czego zawsze były skore, a czym zapewne uraziłyby klientkę.  Od tego czasu „lejek” stał się dla nich synonimem czegoś nadzwyczaj  śmiesznego, a dziewczyny długo jeszcze chichotały na  wspomnienie tej przekomicznej scenki.

Jakże skomplikowane, wymyślne  i pracochłonne były wówczas fasony sukienek czy bluzek. Każda  kreacja musiała być przy pomocy różnych zakładek, szwów i cięć odpowiednio dopasowana do figury. Stosowane były różne upiększenia na przykład szczypaneczki pokrywające cały przód bluzki, różne marszczone lub  plisowane falbany. Plisowaniem zajmowała się jedna tylko osoba w mieście, ona też obciągała guziki. A przyszywano ich mnóstwo. Dziurki do tych guziczków „obrabiano” ręcznie, co było niezwykle trudne, zwłaszcza gdy tkanina była cienka.

Klientki przynosiły czasem wielkie kliny białego nylonu. Pochodził ze spadochronów zrzucanych w czasie wojny przez Amerykanów. Ten nylon był bardzo poszukiwanym towarem. Bluzki uszyte z niego były delikatne, miękkie i bardzo trwałe. Co prawda nie przepuszczały powietrza, ale kto by się tym przejmował.

W tych trudnych czasach, kiedy tkanin było jak na lekarstwo,  ludzie potrafili wykorzystywać nie tylko czasze spadochronowe. Na bazarach pojawiły się mundury, koce, bluzy wojskowe. Pruli to, prali, a potem Mama wyczarowywała z tych postrzępionych kawałków, szykowne kostiumy, żakiety, spódnice, a nawet kurtki i płaszcze, bo i to potrafiła uszyć.

Klientki ceniły Mamę za solidność w robocie  i słowność, a przy tym niezbyt wysokie ceny.

Młodsze siostry Mamy znowu włączyły się do szycia. Siedziały biedulki całe dnie, do późnego wieczora i szyły, szyły, szyły....Żeby trochę się rozerwać,  biegły czasem do jedynego w mieście kina, lub na krótki spacer po skierniewickim deptaku.

Babcia starając się urozmaicić im jakoś to ślęczenie nad igłą, czytała na głos książki. Pamiętam jak zakładała na nos druciane okulary, z poważną miną brała do rąk książkę i zaczynała na przykład tak: „Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.

 Dziewczyny z wypiekami na policzkach śledziły losy bohaterów i zapominały  o  niekończącej się robocie.

Kiedy Babcia przerywała czytanie, dopraszały się o więcej, ciekawe co też dalej stanie się z Heleną Kurcewiczówną, czy aby Zagłoba w porę zdąży wymyślić jakiś ratujący mu życie fortel, czy pan Skrzetuski zdoła wymknąć się ze Zbaraża i tak dalej i dalej.

Ja siedziałam cichutko, zajęta ubieraniem lalki lub rysowaniem obrazków i też słuchałam.  Dzięki  babcinemu czytaniu poznałyśmy  powieści Sienkiewicza, Prusa, Orzeszkowej, Kraszewskiego, Rodziewiczówny i jeszcze wielu, wielu innych pisarzy.

Czasem pomagałam Mamie przy czyszczeniu maszyny. Do mnie należało dbanie o wygląd podstawy. Pamiętam jak godzinami wycierałam szmatką nasyconą naftą kurz zbierający się we  wszystkich zakamarkach. To była żmudna praca,
a  nawet trochę niebezpieczna. Musiałam uważać, by nie skaleczyć się przy  przecieraniu wielkiego koła lub ruchomego pedału. Mama zawsze mnie przed tym przestrzegała. Górną częścią maszyny zajmowała się sama, czyściła z kurzu
i oliwiła mechanizm, który był zbyt precyzyjny i delikatny, by mogła powierzyć tę pracę takiej niewielkiej osóbce jak ja.

Na przełomie czterdziestych i pięćdziesiątych lat Mamę spotkało kolejne nieszczęście. Polityka władz stała się bezlitosna wobec tak zwanej prywatnej inicjatywy. „Usłużny” sąsiad (po jakimś czasie dowiedziałyśmy się kto to był),  doniósł do urzędu skarbowego o obywatelce,  co to od dawna „bogaci się kosztem społeczeństwa”, jednym słowem jest  pasożytem i wrogiem klasowym! Urząd skarbowy upomniał się o podatek, z racji prowadzenia przez Mamę pracowni krawieckiej. Pożal się Boże, co to była za pracownia! Jednopokojowe mieszkanko, będące sypialnią, jadalnią, kuchnią, łazienką i miejscem pracy, gdzie Mama ledwo zarabiała na nader skromne utrzymanie.

Podatek był absurdalnie wysoki. Wyliczono też sumę zaległości, której Mama nie byłaby w stanie zebrać, szyjąc nawet dzień i noc, i przeznaczając na nią cały zarobek .

Nie mogła przestać szyć, bo to była jedyna możliwość zarobienia jakichkolwiek  pieniędzy. Nie mogła też podjąć pracy zawodowej, bo po pierwsze, z jej znalezieniem były trudności, a po drugie, z  poborów zabierano by dużą część na pokrycie zadłużenia z racji niezapłaconych podatków.  Ślepy zaułek! Kwadratura koła! A żyć przecież jakoś trzeba było!

Urząd skarbowy słał pismo za pismem, strasząc Mamę poważnymi konsekwencjami, to znaczy przysłaniem komornika, wtedy mówiono sekwestratora, który zajmie całe mienie znajdujące się w mieszkaniu.

Mieniem mojej Mamy była maszyna do szycia, bo reszta sprzętów  nie miała żadnej wartości. Musiała więc coś wymyślić, żeby naszej „żywicielki” jak ją nazywała, nie stracić. Pomogli przyjaciele, państwo Biernatowie. Znali Mamę od urodzenia, a że mieszkanie mieli spore, pozwolili nie tylko wstawić  maszynę ale i korzystać z niej zawsze, kiedy  zajdzie taka potrzeba.

Ten okres pamiętam już  bardzo dobrze. Chodziłam z Mamą do mieszkań klientek. Tam Mama kroiła sukienkę, spinała szpilkami, fastrygowała, przymierzała, potem u pani Biernatowej, zszywała co było trzeba na maszynie, potem znów  szła do klientki, żeby zrobić drugą przymiarkę, potem znów szyła, a potem u którejś koleżanki wykańczała robotę i gotową odnosiła. To był prawdziwy koszmar, ale jedyny sposób, żeby nie umrzeć z głodu.

Ponieważ Mama nie spłacała swego zadłużenia, sekwestratorzy, którzy jak sępy rzucali  się na wszystko, co nadawało się do „zajęcia”, czyli zabrania właścicielowi, zaczęli bywać u nas częstymi „gośćmi”. Przychodzili  na zmianę, raz jeden, raz drugi. Każdy  siedział długo i wciąż zadawał te same pytania: z czego obywatelka żyje, dlaczego nie spłaca podatków, kiedy je spłaci, gdzie podziała się maszyna, na której szyła i tak dookoła?

 Podejrzliwie spoglądali na nasze meble. Stół miał w blacie dziurę wypaloną jeszcze za życia Taty, kiedy to w porę nie wyłączono stojącej na nim maszynki elektrycznej. Stara dwudrzwiowa szafa  nie miała zamknięcia,  a wiszącemu  na ścianie zegarowi z wahadłem, brakowało drzwiczek. Komornik ponoć nie miał prawa zajmować mebla służącego do spania, więc nasze wygodne łóżko z siatką i materacami z morskiej trawy, nie budziło jego zainteresowania.

Widząc mizerię  naszych sprzętów, komornicy zdawali sobie sprawę, że nie wyduszą z biednej kobiety ani grosza,
a jednak przychodzili i całymi godzinami pytali i  straszyli, pytali i  grozili.

Po każdej takiej wizycie Mama była chora. Serce nie wytrzymywało napięcia. Na szczęście młody organizm regenerował jakoś siły, konieczne do przetrwania. Gdy jednak za oknem mignął ciemnozielony  uniform i okrągła czapka
z daszkiem, ręce Mamy zaczynały drżeć, a na policzki występowały niezdrowe rumieńce.

To nękanie trwało  około dwóch lat.  Wreszcie urząd skarbowy uznał, że ani podatku nie da się ściągnąć,  ani niesfornej i przebiegłej obywatelki złapać na „przestępstwie” czyli na szyciu dla chleba. Machnął ręką na niewypłacalną podatniczkę i długi umorzył. Dobrze, że jakiś nadgorliwy biurokrata nie skazał Mamy na odsiedzenie ich w więzieniu!

Mama mogła wreszcie zacząć szukać pracy. Dopomógł sąsiad z podwórka. Podpowiedział, by zgłosiła się do kolejowego biura mieszczącego się przy stacji Warszawa Odolany, tam wszystko jej powiedzą.

Kiedy Mama, która  niewiele w życiu odbyła podróży, z bijącym sercem, wysiadła z pociągu, zobaczyła w rozciągającej się  wokół pustce, plątaninę torów i majaczącą gdzieś na horyzoncie Warszawę. Ogarnęła ją rozpacz. Rozpacz i strach. Zupełnie nie wiedziała dokąd iść. Wreszcie przechodzący kolejarz wskazał jej drogę.

Pokonała bezdroża, zarośla i chaszcze, i dotarła do baraku będącego siedzibą biura. Po krótkiej rozmowie z jakąś ważną osobą, napisała podanie, przedstawiła potrzebne dokumenty, po czym bez dłuższych  ceregieli powiedziano jej, że właśnie została zatrudniona w Odcinku Łączności, który akurat powstaje w Skierniewicach, a pracę ma zacząć
1 kwietnia 1952 roku, i to wcale nie jest Prima Aprilis.

 Do domu wracała jak na skrzydłach. Nareszcie ma pracę, prawdziwą, nie jakieś tam szycie! Żegnaj maszyno, odpoczniesz sobie nareszcie.

Jednak już  pierwszego dnia, jej radość zwiędła jak niepodlewana roślina. Mama nie domyślała się nawet, czym tak naprawdę będzie się zajmować. Oniemiała więc, gdy powiedziano jej, że  zostanie konserwatorem urządzeń teletechnicznych i wraz z innymi pracownikami będzie czuwać nad prawidłowym działaniem kolejowej centrali telefonicznej. Dla kobiety zajmującej się dotychczas jedynie szyciem, która telefon widziała tylko z daleka, taki przeskok był karkołomnym przedsięwzięciem.

Centrala mieściła się w nowym budynku. Kiedy pierwszy raz poszłam do Mamy,  uderzył mnie mocny zapach farby olejnej i oszołomił hałas panujący w wysokim, przestronnym pomieszczeniu. Zajmowały je sięgające do sufitu metalowe stojaki wypełnione urządzeniami brzęczącymi, dzwoniącymi i migającymi światełkami,. Mama z dumą pokazywała mi wzmacniacze, wybieraki, lampki sygnalizacyjne, bezpieczniki, różne słuchawki i całe mnóstwo przedziwnych rzeczy. Zaprowadziła mnie do kablowni, akumulatorni, do pomieszczenia gdzie stała wielka i bardzo hałaśliwa prądnica, a nawet do kotłowni mieszczącej się w ponurych suterenach.

Jednopiętrowy budynek, miał bieżącą wodę, ubikacje, a nawet centralny system ogrzewania. Wodę rozchodzącą się rurami do wszystkich pomieszczeń grzały dwa ogromne, opalane koksem piece. To był chyba w naszym mieście jeden z pierwszych tak nowoczesny budynek.

Maszyna do szycia zeszła na  dalszy plan. Mama miała teraz głowę zajętą całkiem innymi sprawami. Wiadomości ze szkoły podstawowej, ukończonej choćby nie wiem z jak dobrym wynikiem, nie wystarczały do wykonywania nowej pracy. Zaczęły się szkolenia zawodowe.! Mama uczyła się w domu czytając na głos z zeszytów zapisanych wzorami matematycznymi  i fizycznymi, a ja słuchałam niezrozumiałych określeń: prawo Ohma, prawo Kirchhoffa, reguła trzech, opór elektryczny, napięcie, natężenie, schemat. Jednym słowem „czarna magia”.

Praca była trudna, odpowiedzialna ale fatalnie opłacana. Mama  zarabiała 240 złotych miesięcznie, a kilogram najtańszej kiełbasy wieprzowej kosztował 26 złotych. Tańsza była tylko z mięsa końskiego.

Nie było mowy, żeby wyżyć z tych groszy. Mama znów zaczęła szyć. Bojąc się kolejnych kłopotów z urzędem skarbowym, robiła to w  pełnej konspiracji, tylko dla najbliższych znajomych, i z duszą na ramieniu.

Nieraz zastanawiałam się jak Mama radziła sobie z tyloma obowiązkami. Młodość ma chyba jakieś niezwykłe  zasoby energii, bo mimo tylu zajęć nie traciła humoru, była osobą pogodną, lubianą przez ludzi, zawsze chętną do pomocy innym.

Wreszcie przyszedł czas, żebym i ja nauczyła się szyć. Najpierw musiałam opanować obsługę maszyny. Od urodzenia byłam zżyta z jej terkotem. Kiedy byłam małą dziewczynką, ileż to razy Mama siedząc przy maszynie brała mnie na kolana,  a ja  przyglądałam się jak równo prowadzi tkaninę, jak miga srebrzysta igła, jak kręcą się kółka.

Mama starała się przekazać mi całe swoje wieloletnie krawieckie doświadczenie. Pokazywała, jak odpowiednio kroić nowy materiał, jak doszywać kołnierzyk, rękawy. Uczyła, w jaki sposób pociąć tkaninę w kliny, żeby uszyta z nich spódnica ładnie układała się na figurze, uczyła mnie jeszcze wielu, wielu innych rzeczy. Jednym słowem, przechodziłam jednoosobowy kurs nauki szycia. Bardzo mnie to wszystko ciekawiło i cieszyłam się, że coraz więcej potrafię. Mimo biedy jaką wówczas klepałyśmy, nosiłam szykowne sukienki. Mama zawsze znalazła trochę czasu, by z kawałka taniutkiego kretonu uszyć mi coś nowego.

Kiedy ukończyłam liceum ogólnokształcące, zaczęłam pracować w kolejowym telegrafie, a po niedługim czasie wyszłam za mąż. Zamieszkaliśmy w bloku wybudowanym przez zakład pracy mojego męża. Kupiliśmy kilka najpotrzebniejszych mebli, a w „posagu” od Mamy dostałam pierzynę, poduszkę, kilka garnków i jej ukochaną maszynę do szycia.

Sytuacja finansowa Mamy poprawiła się na tyle, że przy skromnych wymaganiach wystarczało jej jakoś na utrzymanie. Nie musiała dorabiać szyciem, choć niezadowolone klientki nie chciały rezygnować z jej usług. Mama doszła do wniosku, że u niej maszyna będzie stała bezużytecznie, a  mnie z pewnością się przyda.

I miała rację. Najpierw szyłam zasłony, firanki, bieliznę pościelową i inne rzeczy potrzebne w nowym mieszkaniu. Potem urodził się mój synek. Szyłam dla niego kaftaniki, koszulki, później śpiwory, kurteczki a nawet spodenki, bo
w sklepach w początkach sześćdziesiątych lat,  ubrania dla dzieci były niezwykłym rarytasem. Dzięki maszynie mogłam synkowi uszyć wszystko co mi wpadło do głowy.

Po jakimś czasie pokazały się w sklepach maszyny elektryczne. Zaczęłam  marzyć by mieć taką nowość, chowaną do  eleganckiego futerału, nie zajmującą w mieszkaniu miejsca. Do mojego pomysłu przekonałam męża i wkrótce zdobyłam upragnione cudo. Stary Singer wrócił do Mamy.

Jednak zakup wcale tak bardzo mnie nie uszczęśliwił. Zupełnie nie mogłam przyzwyczaić się do  tego bezdusznego automatu, który nie zawsze chciał mnie słuchać, szył krzywo, rwał nici, a pedał, uruchamiający mechanizm, grzał się tak mocno, że nieraz  trzeba było szycie przerywać. Na dodatek zawsze  potrzebny był prąd, który czasem wyłączano, a wtedy z maszyny uchodziło jej mechaniczne życie. Często żałowałam swojej pochopnej decyzji, ale cóż, stało się.  Miałam co chciałam.

fot. M.RafińskaA stary Singer przez wiele lat stał u Mamy niewykorzystany. Naruszył go trochę ząb czasu.  Nie był już tak lśniący jak dawniej. Tu i ówdzie pościerały się złocenia, jedna nóżka straciła kółeczko, powyszczerbiał się blat, nie działał mechanizm do nawijania nici na szpuleczkę, słowem przyszedł dla niego czas  „emerytury”.

Maszyna schowana w kąciku, nasmarowana, naoliwiona, zabezpieczona przed korozją, daremnie czekała na swój come back. Mama przykryła ją,  kolorowym pokrowcem, mającym chronić przed kurzem.  Mijały lata, a ona  trwała jak niemy świadek tamtych, odległych dni.

W ubiegłym roku Mama odeszła. Musiałam zlikwidować jej mieszkanie. Część rzeczy przekazałam do PCK, część rozdałam znajomym, trochę zostawiłam sobie. Najdłużej zastanawiałam się co zrobić z maszyną? Nie  była mi przecież potrzebna. Może by  ją sprzedać?

Pomyślałam, że z pewnością najlepiej doradzi mi miły pan z warsztatu, w którym naprawiane są chore  maszyny do szycia. Kiedy tam  weszłam, znalazłam się w  niewielkim pomieszczeniu, szczelnie wypełnionym maszynami. Zajmowały każdy wolny skrawek, każdy kącik. Stały wszędzie, na półkach, na stołach, na podłodze, starsze, nowsze, elektryczne, Łuczniki i Singery całkiem podobne do naszej. Do wyboru, do koloru. Nieśmiało zapytałam właściciela, czy byłby zainteresowany kupnem mojej siedemdziesięciolatki. Popatrzył na mnie z politowaniem: „Proszę pani! Taki „antyk” to może tylko jakiś hobbysta kupi, ona nie  ma żadnej wartości handlowej. Szczerze mówiąc, to szmelc,  proszę pani”!

Szmelc? Jak to szmelc! Nasza maszyna? Może materialnej wartości nie ma. Ale to nie jest szmelc! Ona jest bardzo ważna ona jest bezcenna! Była z trzema pokoleniami naszej rodziny. Mama zawsze tak się o nią troszczyła! Pamiętam, kiedy mieszkałyśmy w starym drewnianym domu, nieraz mówiła, że w razie pożaru, ją trzeba najpierw ratować!

Co ja najlepszego chcę zrobić! Chcę ją teraz sprzedać? Za judaszowe srebrniki? Toż to jakbym rodzoną siostrę sprzedawała!

Jestem z nią uczuciowo związana, i wcale nie jest  mi obojętne w czyje ręce trafi, komu będzie służyć! I nie chcę, by nazywano ją starym rupieciem, i żeby  mówiono o niej z politowaniem, czy lekceważeniem! Z wyrzutem spojrzałam na miłego pana i bez słowa wyszłam z warsztatu.

Szłam wolno. Po twarzy płynęły mi łzy.  Nim dotarłam do domu, moja pamięć przemierzyła długą drogę.  Otarłam oczy. Postanowiłam!

Zostaniesz ze mną maszyno! Zostaniesz ze mną. aż do końca!  Do mojego końca. A potem? Kto wie jaki los czeka cię potem!

Wiesława Maciejak

Skierniewice 2003 r.   

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

I nagroda
w Ogólnopolskim Konkursie na Pamiętnik Seniora, Bydgoszcz 2004

Wyróżnienie
w Ogólnopolskim Konkursie I Programu Polskiego Radia
„Życie jest opowieścią” , Warszawa 2005 r.